Nie trzeba być znawcą problemów transportu lotniczego, żeby zdać sobie sprawę, że branża lotnicza przeżywa fatalny okres. PLL LOT planowały przewieźć w 2020 r. 12 mln pasażerów. Na skutek pandemii COVID-19 rok 2020 zamknie się zapewne liczbą 2 mln. Rok wcześniej było ponad 10 mln pasażerów i 91,9 mln zł zysku operacyjnego. Gdyby nasz największy przewoźnik nie dostał wsparcia od Komisji Europejskiej, pewnie musiałby już upaść. Na szczęście KE zatwierdziła pakiet pomocowy dla LOT, dzięki czemu trzymiliardowa kroplówka (równowartość 650 milionów euro) podtrzymała firmę.
Dramatyczne chwile przeżywają też lotniska regionalne.
Pod koniec listopada ub.r. lotniska w Łodzi i Bydgoszczy w ogóle nie obsługiwały samolotów rejsowych. W innych portach były to 2-3 połączenia w tygodniu. W Poznaniu nie obyło się bez zwolnień. Jak źle pójdzie (na co się zanosi) pracę stracić może nawet 40 proc. personelu. Tymczasem lockdown w całej Europie się przedłuża, mówi się, że może potrwać nawet do jesieni, a kto wie, czy nie dłużej.
Przed drugą falą koronawirusa specjaliści branży lotniczej przewidywali, że ruch pasażerski wróci do normy za mniej więcej 5 lat. Oznaczałoby to, że prawie 40-milionowe przewozy zanotowane przez wszystkie polskie lotniska powtórzyłyby się ok. roku 2024-2025. Jednak w tej chwili Europa broni się przed trzecią już falą pandemii, a więc granica spodziewanej poprawy dla branży lotniczej na pewno przesunie się w czasie.
Dlatego moim zdaniem trzeba w tej sytuacji zawiesić plany budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego. Pandemia wysadziła w powietrze wszystkie rządowe wyliczenia, którymi tłumaczono rentowność i niezbędność tej inwestycji. Według nich CPK ma kosztować ok. 37 mld. złotych i być oddany za 6 lat. Zakłada się, że nowe superlotnisko uzyska rentowność, gdy obsłuży ok 50 mln. pasażerów rocznie, czyli więcej niż wszystkie nasze porty lotnicze w najlepszym 2019 roku. To jest nierealne! Nie tylko zresztą z powodu spustoszenia rynku przez koronawirusa. Także dlatego, że działa już długo budowane, ale wreszcie skończone ogromne lotnisko Berlin – Brandenburg, obliczone na 40 mln. pasażerów rocznie. W tych okolicznościach i w tych warunkach nie ma możliwości, żeby CPK był inwestycją, która w ogóle ma szanse osiągnąć papierowe założenia.
Tymczasem, choć go jeszcze nie ma, ono już nas kosztuje! Działa przecież rządowa spółka, która ma budować Centralny Port Komunikacyjny. Zatrudnia coraz więcej pracowników i kolejne piętra w warszawskim, nietanim biurowcu.
W 2019 r. było tu 99 etatów, w połowie 2020 r. już 176, w chwilę potem 194. Członkowie zarządu zarabiają po kilkadziesiąt tysięcy na rękę, pracownicy po kilkanaście, są premie, wynagrodzenia dla doradców, ekspertów, wydatki na cele reprezentacyjne i marketingowe. A przecież ani jedna łopata nie została jeszcze wbita w ziemię!
Naszym wątpliwościom towarzyszy przykre dla podatników doświadczenie z innym „sztandarowym” projektem – budową przekopu Mierzei Wiślanej. Obiecywano, że będzie to kosztować 800 mln. zł. Tymczasem już wiadomo, że ten budowany „pod sznurek” kanał, od kołka do kołka, ma kosztować 2 mld. zł. i to na pewno nie jest ostatnie słowo. W tej chwili nie stać nas po prostu na taką gigantomanię. Odłożenie pomysłu CPK do lamusa i zlikwidowanie powołanych przy okazji spółek da spore oszczędności i „od ręki” uwolni plany ekonomiczne od gigantycznych wydatków z góry skazanych na ekonomiczną porażkę. Chociaż tyle skorzystajmy na tej pandemii, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczmy na dalsze wspieranie LOT-u oraz portów lotniczych.
Prof. Bogusław Liberadzki, eurodeputowany